„Co do… kury?” — kiedy manifest artystyczny staje się opowieścią o wspólnocie

Relacja z premiery podczas 41. Warszawskiego Festiwalu Filmowego (konkurs filmów dokumentalnych)

Premiera „Co do… kury?” Joanny Deji odbyła się w ramach 41. Warszawskiego Festiwalu Filmowego i od razu wyróżniła się w programie jako film łączący niewielką, lokalną opowieść z szerokimi ­— społeczno-politycznymi — implikacjami. To 76-minutowy dokument, którego rdzeń stanowi postawa jednego artysty przeciwko przemysłowej hodowli drobiu oraz reakcja na falę dramatycznych wydarzeń, które zmieniły kontekst tej akcji.

Reżyserka wybiera podmiot intymny: Łukasza Puczkę, twórcę niezwykle realistycznych lalek i rzeźb, który zamiast tradycyjnego protestu stawia na wizualny manifest — dwumetrową kurę. Ta metaforyczna „instalacja” pełni w filmie funkcję katalizatora — budzi zainteresowanie sąsiadów, przyciąga uwagę mediów i staje się punktem odniesienia dla rozmów o relacji sztuki i aktywizmu. Równolegle, wraz z wybuchem wojny na Ukrainie, prywatna przestrzeń bohatera przekształca się w obszar humanitarnej pomocy — dom otwierany jest dla uchodźców, co dodaje filmowi dodatkowej, dramatycznej warstwy.

Siłą filmu jest jego wyraźny, ale subtelny dźwiękowy i wizualny język: zdjęcia Michała Stajniaka i Jana Prosińskiego balansują między dokumentalną rejestracją a niemal teatralną scenografią — kura, warsztat artysty, codzienne jedzenie przy stole i nocne rozmowy tworzą kompozycje, które działają jak sekwencje inscenizowane. Montaż (Marcin Piątkowski, Arkadiusz Iwaniuk) konsekwentnie prowadzi widza między humorem sytuacyjnym a ciężarem skutków wojny, nie dopuszczając do prostego moralizatorstwa. To decyzja formalna, która sprawia, że film nie staje się jednowymiarowym apelem, lecz raczej zaproszeniem do dyskusji.

Deja umiejętnie żongluje tonami — ironia i groteska obecne przy „kurzej” akcji przeplatają się z uczciwym, empatycznym portretem ludzi dotkniętych wojną. Dzięki temu „Co do… kury?” uniknęło patosu, a jednocześnie zyskało zdolność do poruszania widza. Widoczna jest dbałość o rytm: film nie pędzi, lecz też nie rozwleka obserwacji — wybór scen ujawnia priorytety twórców: opowiedzieć historię solidarności, a nie zbudować spektakl medialny.

Najsilniejsze momenty „Co do… kury?” bywają też jego słabością — kiedy film staje się zbyt metaforyczny, istnieje ryzyko, że widzowie poza kontekstem lokalnym (czyt. nieznający realiów inwestycji fermy czy postaci Puczki) mogą poczuć pewien dystans. Inna kwestia to skala — wątek przemysłowej hodowli pojawia się głównie jako impuls dla artystycznego gestu; oczekiwałbym bardziej rozwiniętej analizy strukturalnej problemu, by film mocniej połączył konkret (skutki fermy) z symbolicznym (kura-manifest). Te braki nie podważają jednak wartości dokumentu jako opowieści o etyce tworzenia i odpowiedzialności sąsiedzkiej.

Film wyprodukował Zespół Filmowy Raban przy wsparciu Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej; partnerami projektu są m.in. organizacje zajmujące się prawami zwierząt i dobrostanem zwierząt, co tłumaczy silne napięcie pomiędzy sztuką a biopolityką obecne w obrazie. Jego światowa premiera podczas festiwalu to aktywny start, który powinien ułatwić dalszy żywot festiwalowy i — miejmy nadzieję — dystrybucyjny. 

„Co do… kury?” to film dla widzów zainteresowanych miejscem sztuki w życiu publicznym, dla osób ceniących dokumenty, które łączą obserwację z refleksją etyczną, oraz dla tych, którzy śledzą relacje społeczne tworzone w obliczu kryzysów. To też pozycja ważna dla krytyków i praktyków — pokazuje bowiem, jak mały, artystyczny gest może rozpiąć most między lokalnym oporem a realną pomocą humanitarną.

Estetycznie przemyślany, społecznie ważny, czasem niedostatecznie systemowy — ale ostatecznie: film, który wnosi do dyskusji o roli artysty w kryzysie świeże i warte uwagi obserwacje. Joanna Deja składa portret, który jest jednocześnie zaproszeniem do rozmowy o skuteczności protestu, odpowiedzialności i bliskości międzyludzkiej. 

Warto przeczytać